poniedziałek, 30 lipca 2012

Rozdział II


Cztery żebra, nos i ręka w nadgarstku - złamane, podbite obydwa oka, liczne stłuczenia mięśni, siniaki i zadrapania. A do tego silnie zraniona duma i poczucie własnej godności. Taka była diagnoza Richarda McCurtiz’ a.
Chłopak leżał nieruchomo, wpatrując się w stare radio z antenką, które grało powolną, instrumentalną melodię. Był w pokoju sam, ponieważ zażyczył sobie samotności. Nie chciał w tym momencie widzieć nikogo, a szczególnie swoich przyjaciół, którzy z oczyma pełnymi litości próbowaliby go pocieszać. Nie, tego nie mógłby znieść.
Choć początkowo całe to zdarzenie było dla niego szokiem, po kilku dniach zdążył pogodzić się z obecnością w szpitalu. Dokładnie wiedział kto i dlaczego, doprowadził go do takiego stanu. Wiedział też, że sam jest sobie winien i, że prędzej czy później, to musiało tak się skończyć. Dlatego też starał się nie gdybać i nie biadolić nad swoją sytuacją, jedynie gorączkowo obmyślać plan odwetu na swych oprawcach.
Podczas gdy Richie knuł krwawe spiski, czwórka jego najbliższych przyjaciół spotkała się w mieszkaniu, którego był współwłaścicielem. W milczeniu siedzieli w pokoju Erica, każde zajmując swoje stałe miejsce i myśląc.
- Przejebane – westchnęła przeciągle Olivia i opadła na poduszki, przykładając wierzch dłoni do czoła. – Co teraz zrobimy?
Pozostała trójka wlepiła w nią spojrzenia, lecz nie odezwali się ani słowem. Żadne z nich nie potrafiło w tym momencie odpowiedzieć na to pytanie. Mózgiem w ich paczce był właśnie nieobecny McCurtiz. To on obmyślał niezawodne plany, zawsze wiedział, co powiedzieć i służył dobrą radą.
- Oh, wiecie jaki jest Richie – powiedziała z westchnieniem Nicole, podnosząc się z fotela i zwyczajowo otrzepała spodnie z niewidzialnego pyłku. – Zapewne leży teraz i już knuje jak się zemścić. My i tak nic nie możemy zrobić, dopóki on nie wyjdzie ze szpitala.
- A co jeśli ktoś z Greków się odezwie? – zapytał Jude, drapiąc się po głowie. – Jeśli będą mieli jakiś deal?
- Wtedy zaczniemy się martwić – odpowiedziała Nicole i podeszła do szafy, której drzwi stanowiło lustro. Ubrała swoją obcisłą, skórzaną kurtkę, a gdy wyciągała spod niej długie włosy z wściekle zielonymi końcówkami, Ray zerknął na niewielki tatuaż na karku, przedstawiający ich symbol czyli japoński znak soku, oznaczający szybkość.
Nicole Howers była wysoką brunetką, o wydatnych kościach policzkowych, niemal przeźroczystej cerze i lodowatych, zielonych oczach. Nie była ładna, a przynajmniej nie według Erica. Zarówno jej uroda jak i fatalny charakter odstraszały wszystkich potencjalnych absztyfikantów. Nie nadawała się do kontaktów z ludźmi, można było ją wręcz nazwać socjopatą. Jednakże Nicole posiadała jedną, niezastąpioną cechę, która warunkowała jej wysokie stanowisko w grupie – była geniuszem. Bezbłędna pamięć fotograficzna powodowała, że w przeciągu kilkunastu sekund zapamiętywała informacje. Dodatkowo mózg matematyczny przypominający superkomputer pozwalał jej na błyskawiczną obsługę wszelakich urządzeń i łamanie kilkunastocyfrowych szyfrów. Przez wzgląd na to zyskała przydomek „Shen”, który w języku japońskim oznacza „siłę ponadnaturalną”.
- Gdzie idziesz? – zaciekawiła się Olivia, podążając wzrokiem za spojrzeniem Sinner' a i tym samym zerkając na przyjaciółkę.
- Do szpitala, Jude mnie podwiezie – odpowiedziała brunetka, nawet nie zerkając na chłopaka, którego imię przed chwilą wymówiła. – Narka.
Po czym szybkim krokiem wyszła a szatyn potruchtał za nią. Kilka chwil później usłyszeli pisk opon, z którym opuszczali parking przed blokiem Erica i Richarda.
Bez dłuższego zastanowienia, Sinner odszedł od okna, przy którym stał i usiadł na łóżku. Olivia zrobiła mu miejsce, podnosząc się i siadając po turecku. Wlepiła wzrok w  profil mężczyzny i milczała, czekając na jego słowa. Jednakże on również nie planował jakkolwiek się odezwać a jego spojrzenie było puste i nieobecne, brwi lekko zmarszczone. Znała doskonale ten wyraz twarzy i wiedziała, że w tym momencie myśli jedynie o swoim bracie, który leży w nieciekawym stanie w szpitalu.
- Nie przejmuj się – powiedziała truistycznie, wyciągając rękę i dotykając paznokciami końcówek jego nieco przydługich włosów. Nie interesował jej w tym momencie wydźwięk, jedynie intencje. – Zemścimy się.
- No tak – odpowiedział, pogłębiając swoje westchnienia i popatrzył na nią z lekko kpiącą miną. – Jak zawsze, nie?
- Taki nasz los – uśmiechnęła się delikatnie i przejechała dłonią po jego uchu a potem szyi. – W końcu to my.
Ignorując słowa brunetki, Eric opadł na poduszki i wyłożył obute nogi na łóżko. Jedną dłoń położył na jej kształtnym biodrze, po czym mocno przyciągnął do siebie. Olivia przywarła do jego boku, kładąc swoją prawą nogę pomiędzy jego, a głowę, na unoszącej się co chwila klatce piersiowej. Dłonią głaskała twardy brzuch, podczas gdy on bawił się jej włosami.
Uśmiechnęła się szeroko i przymknęła oczy. Było jej cudownie, uwielbiała te momenty, gdy blondynowi zbierało się na bliskość. Był wtedy niewyobrażalnie delikatny, całkiem inny niż normalnie. Mogła utonąć w jego ramionach, absolutnie się im oddać. Szkoda tylko, że on nie dostrzegał jej chęci oddania i sygnałów, które ciągle starała się wysyłać.

Nawet ich bar bez Richiego wydawał się pozbawiony życia. Cała paczka, przyzwyczajona do ciągle gadającego bruneta, do jego zaraźliwego śmiechu i sprośnych żarcików, nie mogła się odnaleźć. Miejsce przy ich stoliku, zaraz obok Erica było puste i ta pustka wydawała się namacalna. Ten stan powodował, że cała czwórka była dziwnie podenerwowana i niespokojna. Lecz zdecydowanie najgorzej na tym wszystkim wychodził Sinner, którego to niepokój wiązał się z notorycznie podniesionym stanem adrenaliny i, co za tym idzie, agresją.
- Stary, idź do domu – powiedział Jude, przyglądając się kumplowi. – Miotasz się jak lew w klatce. Poczekajmy tylko, aż nadarzy się sposobność, a zaraz komuś przypierdolisz.
Eric zgromił przyjaciela spojrzeniem i bez słowa wyszedł z budynku. Chwilę później stanęła przy nim Cogi, delikatnie ściskając jego ramię.
- Podwieziesz mnie do szkoły? – zapytała, wlepiając w niego swoje ciemne tęczówki. Skinął głową i podeszli do jego samochodu.
Gdy znaleźli się na miejscu, od razu zadzwonił dzwonek zwiastujący początek lekcji. Brunetka cmoknęła jego policzek i ruszyła do budynku. Tymczasem on odetchnął głęboko świeżym powietrzem i rozejrzał się po murach szkoły, do której kilka lat temu uczęszczał. Po chwili obserwacji zdał sobie jednak sprawę z tego, że nie wiąże z tym miejscem żadnego sentymentu.
  Wyminął kilka dziewcząt, które zatrzymały się na jego widok bez jakiegokolwiek zainteresowania i zniknął za rogiem szkoły. Gwar, który panował na dziedzińcu natychmiastowo ucichł i chłopak mógł spokojnie odetchnąć, skupić się na swoich myślach. Początkowo chciał iść na boisko i usiąść na trybunie, ale zauważył dość spore zbiorowisko przy wejściu, dlatego skręcił w lewo i zaczął iść bez celu przed siebie. W końcu dotarł na parking dla nauczycieli, usiadł na murku i wyciągnął z kurtki paczkę papierosów. Włożył jednego do ust, odpalił i zaciągnął się dymem, po czym zaczął kolejno przyglądać się nauczycielskim samochodom. Rozpoznał ciemnozielonego Chevroleta profesora Angusa Guinne’a, nauczyciela, którego nienawidziła absolutnie cała szkoła. Pamiętał go. Uczył biologii i był niesamowitym skurwysynem, który bez skrupułów rujnował plany na przyszłość większości uczniów. Wszyscy się go bali, ponieważ bali się letniej szkoły a nikt nie mógł znaleźć na niego żadnego haka. Z niewyjaśnionych przyczyn bał się go również dyrektor. Sinner miał niezwykłe szczęście, że biologię lubił i był z niej całkiem niezły, a Guinne’owi nigdy nie miał okazji się narazić. Zaśmiał się więc, widząc liczne ślady klucza, które zdobiły ciemnozielonego Chevroleta.
Krążąc wzrokiem po parkingu, jego wzrok skupił nagły ruch. Ze srebrnej Toyoty wysiadły dwie osoby – niewysoka blondynka i jakiś mężczyzna grubo po czterdziestce. Eric obserwował, jak podał dziewczynie torbę i już miał znów wsiadać do samochodu, gdy  nagle coś przykuło jego uwagę i podszedł do niej bliżej, po czym nachylił się. Przez chwilę dokładnie przyglądał się jej twarzy, jedną dłonią chwycił jej podbródek i podniósł go ku górze, z kolei drugą sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej chusteczkę i zaczął wycierać usta dziewczyny, która próbowała się wyrwać. Kiedy skończył, Ray usłyszał podniesiony głos mężczyzny lecz przez dzielącą ich odległość nie udało mu się wychwycić pojedynczych słów. Mężczyzna zlustrował blondynkę jeszcze raz, wskazał na jej dekolt, po czym z zaciętym wyrazem twarzy przyglądał się jak zapinała guzik. Po kończeniu tej czynności, dziewczyna z wypiekami na twarzy zaczęła iść w kierunku szkoły, a mężczyzna wsiadł do samochodu i odjechał.
Przyglądając się swoim stopom, dziewczyna szła w kierunku blondyna i wyminęła go, najwyraźniej nie zdając sobie nawet sprawy z czyjejkolwiek obecności. Sytuacja na parkingu wydała mu się dziwna i zarazem interesująca, dlatego postanowił dowiedzieć się o co chodziło. Już miał wołać za dziewczyną, gdy nagle nadarzyła się okazja o wiele lepsza. Z jej związanych w ciasny warkocz włosów zsunęła się granatowa wstążka i po krótkim tańcu w powietrzu upadła na krawężnik. Sinner, zszedłszy z murku, podszedł do kawałka materiału i uniósł go, po czym podbiegł do blondynki i klepnął ją w ramię. Zaskoczona aż podskoczyła i podniosła na niego przestraszone, błękitne oczy. Zauważył, że jej usta były zaczerwienione, podobnie jak policzki, na które momentalnie wybiegł rumieniec.
- Chyba to zgubiłaś – powiedział, serwując swój firmowy, nienaganny uśmiech, który zazwyczaj wystarczał, do załatwienia paru spraw i podał jej wstążkę.
- Oh – dotknęła swoich włosów i wyczuła na nich brak przedmiotu, który trzymał w dłoni. – Tak, d-dziękuję.
Chwyciła ją w pięść i szybkim krokiem kontynuowała przerwany marsz, całkowicie obojętna na jego osobę. Eric przez chwilę stał z rozdziawioną gębą, przyglądając się szczupłej postaci, która zniknęła za rogiem. Kiedy się otrząsnął i za nią pobiegł, zniknęła w tłumie uczniów. W tym momencie zadzwonił dzwonek, który spowodował, że lawina nastolatków zmierzała w kierunku drzwi wejściowych do zabytkowego, ceglanego budynku. W tym tłumie nie miał najmniejszych szans na odnalezienie jej. Jeszcze bardziej zdenerwowany niż poprzednio, wsiadł do swojego samochodu i odjechał, nie mając najmniejszego zamiaru przebywać w tej szkole ani chwili dłużej. Za punkt docelowy wybrał sobie halę sportową, na której trening miała właśnie grupa dzieciaków. Poobserwował przez chwilę ich grę, a także zaangażowanie trenera, który był dla niego jak drugi ojciec – w końcu spędzali ze sobą ponad dziesięć godzin tygodniowo. Kiedy mężczyzna zauważył go, skinął lekko ręką, a Ray założył swoje łyżwy i wszedł na lód, by się przywitać.
- Co jest młody? Dzisiaj już niema treningu – odpowiadając na „dzień dobry, trenerze”.
- A, tak sobie wpadłem… - odpowiedział chłopak, kopiąc czubkiem łyżwy krążek, który wylądował pod jego nogami. – Richie jest w szpitalu i nie mam co robić.
- Może się poucz? Ocen to ty nie masz najlepszych. Jak tak dalej pójdzie, to twoja matka poda mnie w sosie pomidorowym – uśmiechnął się lekko.
- Tak tylko trenera straszy...

Tymczasem nieco skołowana blondynka przemierzała szkolny korytarz małymi, niepewnymi kroczkami. Miała szczęście, że lekcje właśnie się zaczęły i uczniowie poznikali z korytarzy. Jej kroki odbijały się echem po murach starego budynku, co tylko napawało ją niepokojem. Nienawidziła skupiać na sobie czyjejkolwiek uwagi, a takie zachowanie z pewnością jej w tym nie pomagało. Spuściła wzrok na swoje buty i zaczęła w duchu je przeklinać, po czym starała się stawiać każdy krok bardziej miękko, by tylko do minimum ograniczyć produkowany przez siebie rumor. Skupiając się na tej absurdalnej czynności, nie zauważyła osoby stojącej przy jednej z szafek i wpadła z impetem na jej plecy.
- O matko, strasznie przepraszam – wydukała półszeptem, spuszczając wzrok i odchodząc na kilka kroków, by już więcej nie naruszać niczyjej strefy intymnej.
- Uważaj jak łazisz – usłyszała opryskliwy, kobiecy głos. Zerknęła ku górze i zobaczyła niesamowicie piękną brunetkę średniego wzrostu, o zadziwiająco ciemnych tęczówkach. – Jasne?
- T-tak, przepraszam – powtórzyła pokornie i szybko ruszyła na dziedziniec, unikając kolejnej konfrontacji z tą okropną osobą. Kiedy stanęła na parkingu, zaczęła rozglądać się za srebrną Toyotą swojego ojca. Gdy zlokalizowała pojazd, szybko znalazła się w środku.
- I jak? Masz wszystko? – zapytał od razu, a ona lekko pokiwała głową. – To dobrze, mama czeka już z obiadem.
W trakcie drogi do domu wlepiła swoje melancholijne spojrzenie w widok za szybą. I zapewne utonęłaby w tym na długo, gdyby nie to, że jedna myśl nie dawała jej spokoju. Czy tamta przerażająca dziewczyna miała niebieskie końcówki włosów, czy tylko jej się coś przywidziało?
Od razu po przekroczeniu progu domu, do jej nozdrzy dotarł znajomych zapach glazurowanej szynki i pieczonych ziemniaczków. Odłożyła swoje rzeczy, wyszorowała ręce niczym chirurg i z cieknącą ślinką zaczęła pałaszować zawartość postawionego przed nią talerza. Słysząc dobitną sugestię swojego ojca, na temat szybkości konsumowania posiłku, machinalnie zwolniła tempo, nic na to nie odpowiadając. Jednakże każdy kawałek mięsa, który przeżuwała,   w jej głowie mimowolnie przybierał twarz ojca, aż w końcu z tego wszystkiego zaschło jej w gardle. Podnosząc się od stołu, podeszła do blatu i sięgnęła po butelkę coli, chcąc nalać jej sobie do szklanki.
- Napij się wody niegazowanej – odezwał się po raz kolejny jedyny męski członek rodziny. – Cola jest niezdrowa.
- To po co ją trzymamy, skoro jest niezdrowa? – zapytała, zanim zdążyła ugryźć się w język i odłożyła butelkę.
- Jak będę potrzebował twoich rad w sprawie zakupów, to nie omieszkam się o nie upomnieć – odpowiedział surowym tonem. – A na razie pijesz to, co ci mówię. Czy to jest zrozumiałe?
- Tak.
Po uzyskaniu pół godziny czasu wolnego po obiedzie, poszła na piętro, gdzie znajdował się jej pokój. Zamykając za sobą drzwi, westchnęła ociężale i runęła na sporych rozmiarów łóżko. Odwróciła się twarzą do ściany, po czym zaczęła głaskać jej chropowatą powierzchnię, zatapiając spojrzenie w intensywności koloru. Długo walczyła, aby rodzice pozwolili jej na pomalowanie choć jednej ściany w kolorze innym niż biały i ostatecznie udało jej się to osiągnąć, dlatego z dumą przyglądała się ciemnej zieleni, przypominającej skórkę avocado. W jej przypadku nawet taki banał jak kolor ściany potrafił dodać sił do dalszej walki z codziennością.
Przymknęła powieki i powoli zaczęła przemykać świadomością po wydarzeniach dzisiejszego dnia. To, że będzie uczęszczać do Szkoły Średniej imienia John Steinbeck’ a było już pewne i przypieczętowane dyrektorskim podpisem. Jednakże ta pewność wcale jej nie ucieszyła. Portland było jej domem, tam się wychowała i czuła bezpiecznie. Miała swoje miejsca, przyzwyczajenia i rytuały. A tutaj, w Atlancie, będzie musiała na nowo wykształcić otaczającą ją rzeczywistość, poznawać nowych ludzi i szukać swojego miejsca. A trzeba było przyznać, że blondynka ani nie była osobą otwartą i towarzyską, ani nie adaptowała się w społeczeństwie, co z góry, zwłaszcza w nowym miejscu, skazywało ją na samotność. Była typem ciekawskiego obserwatora, ale z oddali.
Przemyślenia pochłonęły ją na tyle, że nie zauważyła upływu czasu. Szybko sięgnęła po swoją torbę i wypakowała książki, po czym jedną z nich zdążyła otworzyć na byle jakiej stronie i położyć sobie na kolanach. W tym momencie zamek u jej drzwi szczęknął i w środku pojawiła się głowa ojca, który przyszedł skontrolować sytuację.
- Tato, będę musiała pojechać do biblioteki. Kartę i tak trzeba założyć a prawdopodobnie do tej pracy z geografii będzie konieczny specjalistyczny atlas, którego nie mam… - powiedziała na jednym wydechu.
- No dobrze, jak mus to mus – westchnął. – Mama cię zawiezie, bo ja muszę teraz pojechać załatwić parę spraw do kliniki. Ale nie siedź tam długo, okej?
- Pewnie- posłała mu krótki, nieszczery uśmiech i powrotem zapakowała swoją torbę, tym razem bez niektórych książek. Kiedy zeszła na dół, matka czekała na nią z kluczykami w ręku. Wsiadły do samochodu i ruszyły, prowadzone przez GPS.
Matka blondynki, Camile Detmer była niewielkiego wzrostu kobietą o mysich włosach wpadających w blond. Długie i smukłe dłonie, o krótkich paznokciach, a także niektóre miejsca na twarzy pokrywały zmarszczki, które były nie tylko oznaką zbliżającej się starości, ale też ciężkiej pracy. Z pewnością odrobina makijażu skutecznie zakryłaby te niedoskonałości, jednakże kobieta stawiała na absolutną naturalność. Nie była ładna, po prostu zadbana, ale w jej ruchach i sposobie bycia można było wyczuć swoistą niepewność, którą to pielęgnowała przez wiele lat małżeństwa. Dodatkowo Camile była osobą wyjątkowo małomówną, jej słownik zazwyczaj ograniczał się do „dzień doby”, „dowidzenia” oraz „będzie plomba”, co wiązało się z jej karierą dentysty. Dlatego właśnie, przez całą drogę młoda blondynka miała sposobność wlepić wzrok za szybę i poobserwować miasto, nie musząc narażać się na rozmowę z rodzicielką.
Atlanta w godzinach popołudniowych kipiała życiem. Październik był miesiącem na tyle ciepłym, by tabuny jej mieszkańców wylęgły się na skwery i chodniki, nawet po ciężkim dniu w pracy czy w szkole. Na ulicach panował spory ruch, miejsca we wszystkich kawiarenkach zostały zajęte, a przed sklepowymi ladami pojawiły się długie kolejki. Jednakże, gdy dziewczyna wysiadła z matczynego samochodu przy bibliotece miejskiej, nie zaobserwowała dookoła tłumów. To miejsce najwyraźniej nie cieszyło się popularnością.
Wewnątrz, wśród wszechogarniającej ciszy, udało jej się założyć biblioteczną kartę i zaszyć w ustronnym miejscu. Wybrała takie, które wydało jej się najbardziej absurdalne – kącik pomiędzy mikrobiologią a genetyką. Usiadłszy na miękkiej wykładzinie, położyła sobie na kolanach swoją ulubioną powieść – „Emmę”, autorstwa Jane Austen i zagłębiła się w lekturze.

Tymczasem Eric, idą za radą swojego trenera, postanowił poświęcić ten przyjemny, październikowy wieczór na odrobinę nauki. W przyszłym tygodniu mijał termin oddania referatu, który biorąc pod uwagę jego krytyczną sytuację, absolutnie musiał być zaliczony na ocenę minimum dostateczną. Co w jego przypadku było niewykonalne. Jednakże chłopak lubił stawiać sobie wygórowane cele i, co najważniejsze, zawsze je osiągać, więc tym razem postanowił skupić swoje samozaparcie na czymś naprawdę użytecznym. Wrócił więc do mieszkania, i z głową pełną zapału, zabrał się za naukę. Jednakże cztery ściany nie dawały mu skupienia. Co chwilę rozpraszał go hałas wytworzony przez sąsiadów czy ramki ze zdjęciami, na których mimowolnie zawieszał wzrok. Spakował więc swoje książki do torby i wsiadł do samochodu, by po chwili znaleźć się w miejskiej bibliotece. To miejsce było jedynym, które kojarzyło mu się z ciszą i spokojem, a przy okazji mógł być pewien, że nie spotka tutaj nikogo ze swoich znajomych.
Jak na zawołanie, w jego kieszeni rozległo się natarczywe brzęczenie telefonu. Zerknął na wyświetlacz i dostrzegł imię pewnej ciemnowłosej, atrakcyjnej kumpeli, która to tak dobitnie i nieprzerwanie domagała się jego uwagi. W najmniejszym stopniu jednak nie miał dzisiaj ochoty na rozmawianie z nią, wyciszył więc telefon i wrzucił go do schowka.  Zaparkował na bibliotecznym parkingu i opuścił pojazd, po czym w trzech krokach przeszedł przez spory dziedziniec. Podszedł do lady, za którą siedziała podstarzała kobieta i mozolnie wpisywała dane do rzężącego komputera.
- Przepraszam, jak gdzie jest dział biologii? – zapytał półszeptem, wybijając kobietę z transu. Zerknęła na niego spod grubych okularów i wskazała długim paznokciem w kierunku wschodnim.
 - Tam – miauknęła, a jej głos był nieprzyjemnie piszczący.
Eric ulotnił się sprzed lady najszybciej jak mógł, chcąc uniknąć konfrontacji ze zdziwaczałą babą, po czym zaczął zagłębiać się między regałami, szukając tego, który najbardziej go interesował – mikrobiologii. Dziarskim krokiem skręcił w lewo, lecz gdy zauważył skuloną w rogu postać, natychmiast się wycofał i schował za jedną z półek. Zaskoczony swoim dziwnym zachowaniem musiał przyznać, że czuł się na tym terenie nieco obco, i nie miał zamiaru łamać żadnej z panujących tutaj zasad. Szkopuł tkwił w tym, że niestety żadnej nie znał, co wiązało się z właśnie takim, absurdalnym zachowaniem. Westchnął więc ku pokrzepieniu, wyprostował się i wyszedł ze swojej kryjówki, kierując kroki ku postaci, która z wypiekami na twarzy czytała jakąś książkę, nawet nie zwracając na niego uwagi. Po dłużej obserwacji doszedł do wniosku, że skądś zna te długie, jasne włosy i… granatową wstążkę, którą były przyozdobione.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz