poniedziałek, 30 lipca 2012

Rozdział I



    Jason Sinner zawsze uważał, że ma podejście do dzieci. Lubił z nimi spędzać czas i rozmawiać, sam czuł wówczas, że ubywa mu lat. Nigdy nie miał problemu ze znalezieniem wspólnego języka z najmłodszymi, zarówno swoją siostrą, gdy była mała jak i z własnymi dziećmi.
  Jednakże wchodząc po schodach swojego wielkiego domu do własnego gabinetu, w którym czekał na niego jego syn, musiał przyznać, że w którymś miejscu popełnił błąd. Jego najstarsza i najukochańsza latorośl już do dłuższego czasu miała jego polecenia za nic, nie chciała spędzać czasu z rodziną i stwarzała mnóstwo problemów. Wiedział, że jego dziecko przechodzi w tym momencie okres buntu, sam doskonale pamiętał swoje zachowanie, gdy miał siedemnaście lat. Właśnie w tym okresie przeżywał wielką miłość i popełniał dużo głupstw. Ale wiedział też, że wszystko ma swoje granice, nawet jego anielska cierpliwość. Wydawało mu się, że ten trudny okres przeminie i syn w końcu przejrzy na oczy. Jednakże w tym momencie ma już lat dwadzieścia jeden i sytuacja nie uległa poprawie nawet w najmniejszym stopniu.
    Wszystko byłoby do zniesienie gdyby nie fakt, że jego najdroższa żona zamartwiała się nad losem syna, spędzając bezsenne noce przez kilkanaście lat na wymyślanie to coraz nowszych metod wychowawczych i kar. Czegokolwiek by jednak nie wymyśliła, nie przynosiło to żadnych efektów. Dodatkowo uważała, że to ich wina. Rozpuścili syna jak dziadowski bicz, dając mu miłości i czułości w nadmiarze, pobłażając jego ciągłym wybrykom. Nigdy nie potrafili niczego mu odmówić, a chłopak doskonale to wykorzystywał. Jason wiedział, że miała pod tym względem rację ale w tym momencie było już chyba za późno. Eric był już zbyt zepsuty, a okres, w którym można by było kształtować jego osobowość dawno przeminął. Wyrósł na drania i nic już nie było w stanie tego zmienić.
    Z ciężkim westchnieniem wszedł więc do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Eric podniósł na niego na chwilę oczy, znad gazetki, którą czytał półleżąc na sofie. Nie powiedział nic, powrócił do ponownego jej przyglądania, podczas gdy jego ojciec rozgościł się w fotelu. Oboje dłuższy czas milczeli, nie mając pojęcia jak zacząć rozmowę. Chłopak doskonale wiedział, że czeka go w tym momencie opieprz za przewinienia, których nazbierało się w ciągu ostatnich paru tygodni, ale nic sobie z tego nie robił. Opieprz kiedyś się skończy a kary i tak go nie obowiązuję, odkąd wyprowadził się z rodzinnego domu.
- Wszedłem do kuchni i zobaczyłem twoją matkę pochylającą się nad jakimś papierem – zaczął swoją wypowiedź starszy Sinner, zapamiętale obserwując przy tym sufit. – Nic nie powiedziała i to było dziwne, przecież wiesz, jaką jest gadułą. Kiedy podszedłem bliżej zobaczyłem, że płacze. Zapytałem o co chodzi, a ona odpowiedziała, że dostała kolejne pismo ze szkoły. Tym razem dyrektor jawnie dał do zrozumienia, że daje ci ostatnią szansę i jeśli znów coś wywiniesz, usunie cię z listy uczniów. Z początku wydało mi się to absurdem, przecież chodzisz do szkoły prywatnej, za którą płacę ciężkie pieniądze. Ale potem zdałem sobie sprawę, że muszą być jakieś granice i dyrektor nie może ignorować każdego twojego przewinienia. Od razu zrobiłem niemały przelew na szkolny komitet rozwojowy i napisałem do dyrekcji e-maila z przeprosinami za twoje zachowanie i obietnicami poprawy…
    Zawiesił na chwilę głos i spojrzał w twarz syna, który lekko zmarszczył czoło. Przestał czytać artykuł w gazecie i w spokoju przysłuchiwał się jego wypowiedz. Skoro młodszy w ogóle słuchał oznaczało to, że taktyka, którą przybrał Jason była właściwa.
 - Synu ja już nie wiem, co mam ci mówić i co mam robić – podjął po chwili znów, nieco ciężej. Podparł zmartwione czoło na dłoni i wlepił oczy w swojego młodszego sobowtóra. – W tym momencie to jest dla ciebie naprawdę ostatnia szansa. Jeśli to spierdolisz… Nie pozostaje mi nic innego jak po prostu odciąć cię od pieniędzy. Jeśli nie ogarniesz jakoś swojego życia, to będziesz musiał pod względem ekonomicznym radzić sobie absolutnie sam.
    Erica zdziwiły nieco słowa ojca i podniósł na niego swoje zaskoczone oczy. Lustrował przez chwilę jego twarz, doskonale sobie znaną. Widział na niej zmęczenie i zawiedzenie. Ojciec był nim zawiedziony po raz kolejny.
- Tato – podniósł się z łóżka i uśmiechnął lekko. – Nie możesz mnie zostawić bez grosza przy duszy. Za co mam niby opłacać czesne? A mieszkanie? Samochód? Myślisz, że wyżyję z barmańskiej pensji?
- Na razie nie odcinam – odpowiedział jego ojciec, wzruszając ramionami. – Ale dużo już nie brakuje. Próbowałem wszystkich znanych mi metod, ale to nie działa. Może powinienem cię lać jak byłeś młodszy, może wtedy byś słuchał. Ale teraz jakbym ci wpieprzył, pewnie oddałbyś mi cztery razy mocniej.
  Spojrzał wymownie na umięśnione ramiona syna i uśmiechnął się lekko.
- Nie uderzyłbym własnego ojca – burknął młody, lekko obrażony.
  - No nie wiem, jakoś nie masz problemów z laniem słabszych w swojej szkole – uniósł jedną brew i skrzyżował na piersi ręce. – Czym ja się różnię od takiego chłopaka, co?
  - Jesteś moim ojcem – odpowiedział tamten dobitniej. – Członkiem rodziny, nie? Swoich kumpli nie leję, mimo, że są słabsi.
   Jason westchnął ciężko i załamał ręce. Nie wiedział co mógłby mu w tej chwili odpowiedzieć. Cokolwiek by to nie było, zapewne i tak odbiłoby się od syna jak groch od ściany. Wstał więc z fotela i skierował się do drzwi, na odchodne rzucając jedynie:
  - Ja w tej chwili mówię poważnie. Jeśli spierdolisz – skończą się comiesięczne przelewy.
   I wyszedł.
   Eric stał przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w drzwi, które zamknęły się za jego ojcem. Westchnął ciężko i znów położył się na skórzanej sofie. Przymknął oczy i oddał się rozmyślaniom.
   Wiedział, że tym razem sprawa jest poważna. Cokolwiek by nie zrobił, na jego koncie jest już za dużo kiepskich pozycji. Jeśli tym razem znów coś odwinie, definitywnie będzie musiał radzić sobie sam. Doskonale wiedział, że rodzice robią to z miłości. Gdyby on miał takiego syna, zapewne zrobiłby to samo. Nie chciał zasmucać mamy, ale z drugiej strony nie myślał o tym, kiedy coś odpieprzał. Dopiero później dochodziły do niego konsekwencje… Jego rodzice, z resztą nie tylko oni, nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że Eric ma spore problemy z radzeniem sobie z własnymi emocjami i agresją. Kiedy wpada w furię, jego mózg zalewa fala gorączki, która przysłania wszystkie inne wartości czy zasady. Nie był w stanie tego kontrolować. Dodatkowo jego „działalność społeczna” wykluczała możliwość podjęcia pracy, a nie dawała na tyle zysku, by mógł się z tego sam utrzymać.
    Myślał długo i produktywnie. Doszedł do wniosku, że wylądowanie w rynsztoku jest najczarniejszym, ale też możliwym scenariuszem. Postanowił chwilowo wycofać się ze stresowych sytuacji, a także z konfliktów z rodzicami i dyrekcją college’ u.
   Nagle zadzwonił jego telefon. Przyłożył go do ucha i usłyszał wesoły głos swojego przyjaciela:
- Siema stary. Co robisz?
- Myślę – burknął.
- To przestań, nic dobrego z tego nie wyniknie – zarechotał tamten. – Ale tak na poważnie, to organizujemy coś, bo umieram z nudów?
- No możemy pojechać pograć – zaproponował Sinner od niechcenia. Kiedy jego rozmówca się zgodził, rozłączył się i włożył telefon do kieszeni. Zszedł na dół. W salonie siedziały jego matka i młodsza siostra rozmawiając. Jednak obydwie zamilkły, gdy pojawił się w pomieszczeniu. – Mamo, będę zmykał. Wpadnę jutro po meczu na kolację, okej?
    Z początku Marie nie mogła otrząsnąć się z szoku, że syn w ogóle coś takiego zaproponował.  Zazwyczaj znikał na kilka tygodni, nie dając o sobie znaku życia. Popatrzyła na niego zdziwiona, podobnie jak jej córka i dostrzegła lekki uśmiech. Uśmiech aniołka, który zawsze rozczulał jej serce do granic możliwości i gotowa była pozwalać synowi na wszystko. Tak bardzo wówczas przypominał swojego ojca w młodości…
- Oh naprawdę?  – zapytała niepewnie.
  Eric już zamierzał rzucić jakąś zgryźliwą odpowiedź ale przypomniał sobie, że jest  w beznadziejnej sytuacji i plan „Anty-Bankructwo” należy wprowadzić w życie . Przynajmniej w ciągu najbliższego miesiąca musi schować dumę, zagryźć zęby i zgrywać skruszonego syneczka.
- Tak – wzruszył ramionami. – Ale pod warunkiem, że zrobisz carbonarę.
- No dobrze– odpowiedziała, zerkając w jego szaroniebieskie tęczówki, będące lustrzanym odbiciem jej własnych.
  - Okej – podsumował i zrobił krok w kierunku korytarza, jednak po chwili się rozmyślił. Podszedł do wersalki i złożył na jej policzku lekki pocałunek. – Dzięki, mamo. Kocham cię. Ciebie też pokrako.
   Wskazał palcem na młodszą siostrę, która pokazała mu język. Matka uśmiechnęła się promiennie na ten akt czułosci i odprowadziła syna wzrokiem. Gdy zniknął za zakrętem, spojrzała zszokowana na córkę. Ale Chloe była równie zaskoczona jak i ona.
  Po włożeniu na siebie skórzanej kurtki i butów, chłopak poszedł do garażu. Wyminąwszy Cadillaca XTS Platinum Concept, należącego do jego ojca, którego zresztą sam mu polecił, otworzył bagażnik swojego samochodu, by sprawdzić czy ma wszystkie potrzebne mu przedmioty. Land Rover Masonry błyszczał groźnie w świetle garażowych jarzeniówek. Chłopak zresztą sam postarał się o to, by każdy fragment jego cacka był doskonale wypolerowany. Własnoręcznie przez ponad godzinę pucował wszystkie zakamarki, odkurzał tapicerkę, polerował szyby i reflektory, sprawdzał olej, silnik. Nie było na świecie dla niego nic droższego, cenniejszego i ukochańszego niż „Big R”. Traktował ten samochód lepiej niż swojego przyjaciela, dziewczyny, czy członków rodziny. Dlatego gdy zasiadł w fotelu kierowcy i chwycił obitą drogą skórą kierownicę, uśmiechnął się, naprawdę szczęśliwy i ostrożnie wyjechał z garażu.
  Droga do rodzinnego domu jego przyjaciela nie była długa, dlatego nigdzie się nie śpieszył. Spokojnie wyjechał na osiedlową uliczkę jadąc czterdzieści na godzinę. Kiedy prowadził, nic nie było wstanie oderwać jego uwagi od drogi. Odprężał się wówczas i nie myślał o żadnych swoich problemach. Obchodziła go jedynie noga na gazie, ręka na kierownicy i przyjazny warkot silnika.
  Stojąc na światłach przy skręcie na dzielnicę Richie’ego, rozejrzał się na boki. Budowa nowego osiedla identycznych domków jednorodzinnych dobiegała końca. Przez ponad rok przyglądał się, jak domy powstawały od fundamentów. Obecnie niemal wszystko było dopięte na ostatni guzik, na trawnikach pojawiły się nowe drzewka, które wraz z najbliższą wiosną powinny puścić świeże pąki. Buldożery, betoniarki i koparki znikały pomału z pobliskiego parkingu, jedynie duże stalowe ogrodzenie informowało, że okolica jest niezamieszkała.
   Kiedy światło zmieniło kolor na zielony, wdepnął z lekka na gaz i ruszył. Kilka chwil później był na miejscu. Zaparkował przy bramie, zamknął auto, sprawdził drzwi i wprowadził dobrze sobie znany kod przy domofonie. Przyjaciel czekał już na niego w drzwiach wejściowych. Bez słowa poszli na górę, do jego dawnego pokoju. Wielki dom był pusty, jedynie Sony – berneńczyk należący do matki młodego McCurtiza chrapał spokojnie przy zgaszonym kominku.
   Sypialnia bruneta była niewielka i okropnie zagracona. Można się było w niej doszukać przedmiotów każdej kategorii – od damskich stringów wystających spod poduszki, poprzez hantle aż po karton z klockami Lego. Mimo, że większość swoich rzeczy Richard przewiózł do ich wspólnego mieszkania, większość pozostała w domu jego matki. Nie pozwalał nawet na jakiekolwiek porządki. Jednakże Eric wciągu siedemnastu lat zdążył przyzwyczaić się do tego stanu więc bez skrupułów zrzucił na podłogę wszystkie graty leżące na łóżku, po czym się na nim bezczelnie rozwalił.
  - No i co ze starymi? – zapytał wreszcie McCurtiz, pakując parę rzeczy do torby. Jego ton był fałszywie swawolny, albowiem pod tym pytaniem kryła się prawdziwa troska. Znali się z Sinnerem jak łyse konie i doskonale wiedział, że przyjaciel bez powodu nie wyciągnąłby go na lód w tak pogodny dzień.
  - No mamy troszkę przesrane – wzruszył lekko ramionami i sięgnął po leżące nieopodal pisemko. – Ale damy radę, stary! Trzeba na razie nieco przystopować z numerami. Okej?
  - Mnie to mówisz? – napuszył się. – To nie ja wiecznie szukam zwady. Jakie ci postawili warunki?
- Oj, nieważne – machną ręką i uśmiechnął się lekko. – Idziemy?
  - Idziemy.
   Pogoda tego dnia doprawdy była bajeczna. Powietrze miało temperaturę ponad dwudziestu stopni co raczej rzadko zdarzało się w październiku. Praktycznie nie było wiatru, ptaki wyprawiały w powietrzu przeróżne wariacje, tabuny ludzi spacerowało po chodnikach i parkach Atlanty. Po wejściu do samochodu Ray podkręcił klimatyzację i założył na nos okulary przeciwsłoneczne a Richie włączył radio. Wtedy rozległ się irytujący dźwięk dzwonka w telefonie bruneta.
  - Halo – odezwał się, nie patrząc nawet kto dzwoni. – No siemka, mała. Jedziemy z RB na lód. No, tak, będziemy. Pa.
  - Kto tam? – zaciekawił się Bieber.
- Twoja słodka jak miód, kształtna, opalona, jędrna dupeczka – odpowiedział, kiwając jednoznacznie brwiami i wykonując dłońmi gesty przypominające uderzanie.
   Blondyn chrząknął i spiorunował przyjaciela wzrokiem ale nic nie odpowiedział. Skupił się na drodze i swoich myślach. Przed oczami stanęła mu dziewczyna, która dokładnie odpowiadała opisowi McCurtiza. Olivia Ginn, oprócz dość trudnego, lecz nieskomplikowanego charakteru posiadała coś bardzo cennego – niesamowitą urodę. Od czubka głowy, z którego spływały hebanowo czarne, zakończone na niebiesko loki, do palców u nóg, wszystko było w niej perfekcyjne. Oliwkowa, nieskazitelna cera i ciemnobrązowe, niemal czarne oczy skupiały uwagę przechodniów. Jednakże rzeczą prawdziwie godną pozazdroszczenia były niezwykle długie i szczupłe nogi, zazwyczaj obute w wysokie obcasy. Męskie spojrzenia ciągnęły się zazwyczaj przez całą jej sylwetkę, zatrzymując się na wydatnej pupie, umięśnionym brzuchu lub sporym biuście. Pewność siebie, wraz ze świadomością swojej urody i umiejętnym wykorzystywaniem jej, przykrywały wszystkie inne wady, tworząc z niej doskonałą przynętę dla potencjalnych rywali. I właśnie taka była jej funkcja, przez co nazywaną ją Cogi, co wzięło się od japońskiego zwrotu „kouji”, oznaczającego przynętę.  Jednakże nie było w niej nic, co mogłoby go zaciekawić, żadnej tajemnicy do odkrycia. Jedynie czasem mógł zawiesić oko. Poza tym znali się od dziecka i traktował ją raczej jak młodszą siostrę. Może po prostu powinien przestać wydziwiać, skupić się na jej urodzie a nie szukać w niej jakichś wymyślnych cech, których chyba nikt nie posiada… Potrzebny mu jest ktoś, kto odwróci jego uwagę od kłopotów, w które ciągle się pakuje. Ktoś, kto zaabsorbuje jego pokłady energii. Ale niestety zdawał sobie sprawę, że przy niej niema szans na chwilę spokoju. Miała charakter podobny do jego a przez swój cięty język nieprzerwanie pakowała się w różne draki.
  - Jesteśmy na miejscu – powiedział i zaparkował przy wejściu na halę. Zabrali swoje rzeczy, przebrali się i weszli na lód. Grając jeden na jednego, Eric całkowicie zapomniał o wszystkim, co ciążyło na jego głowie. Zapomniał o problemach w college’ u, rodzicach, dziewczynach i tym nieszczęsnym odcięciu gotówki, które wisiało nad nim jak stryczek. Liczył się tylko krążek, który co chwila znikał i pojawiał się przed jego oczyma, kij trzymany w ręku i przeciwnik, któremu nie mógł pozwolić na żaden ruch. I nie pozwalał. Richie nigdy nie miał szans ze swoim przyjacielem, nie w hokeja. Blondyn był w tym najlepszy, to było jego życiowe powołanie, absolutnie i niepodważalnie. Wszyscy wiedzieli, że młody Sinner spełni młodzieńcze pragnienie swojego ojca i zostanie gwiazdą NHL. On też o tym wiedział. Ale kolejne wybryki i ciągłe omijanie treningów nie przybliżały go do tego. Trenerzy bali się go angażować, ze względu na ognisty temperament. Co z tego, że na lodzie niemiał sobie równych. Nie tylko talent, niestety, ma tutaj znaczenie. – Koniec?
- Rozgromiłeś mnie jak zwykle – zaśmiał się brunet i zdjął kask. – Stary, chciałbym być tak szybki jak ty.
  - Chciałbym być tak mądry jak ty – odpowiedział mu blondyn i oboje się zaśmiali. – Dziewczyny na nas czekają?
- Tak, w barze.
  Kiedy jego paczka zbierała się w komplecie i szła do baru „Stir” na obiad w postaci góry niezdrowego żarcia i lodów, hałas, który wytwarzali zwabiał spojrzenia ciekawskich z pobliskich stolików. Ludzie lubili obserwować tę bandę nastolatków, beztrosko śmiejących się, opowiadających sprośne dowcipy i rzucających się jedzeniem. Dopóki świeciło słońce byli oni kwintesencją młodości, beztroski i życia pełną piersią…


  Dźwięk zatrzaskującej się szafki przełamał ciszę w szkolnej szatni i odbił się echem po jej ścianach. Był tak nieprzyjemny, że został w uszach jeszcze na moment i pogłębił nieco zgryzotę osoby, która przed chwilą sama go popełniła. Eric sapnął więc i oparł się czołem o zimną powierzchnię, uprzednio rzucając swoją torbę na ziemię. Chłód metalu ukoił jego rozgrzane po wysiłku czoło, ale nie spowodował, że rozgoryczenie minęło. W tym momencie potrzebował dostać się do swojego pokoju, do schowanego w nim zielska i po prostu zapalić.
  Zerknął w bok, słysząc na kafelkowej posadzce ciche kroki. Zobaczył szczupłe nogi obute w wysokie obcasy i po stylu chodzenia poznał swoją matkę. Jej łagodną twarz szpecił grymas smutku.
    Marie pracowała jako terapeutka i psychiatra w specjalistycznym, prywatnym szpitalu. Wraz z mężem prowadzili fundację na rzecz rozwoju sportowego i intelektualnego młodzieży, wychowywali trójkę dzieci i wciąż rozwijali swoje bujne kariery. Miała niezwykle przyjazne usposobienie i była piękną kobietą po czterdziestce. Niewysoki wzrost nadrabiała długimi obcasami oraz doskonałym poczuciem stylu. Na świat patrzyła jasnobłękitnymi tęczówkami spod blond grzywki, i wraz z firmowym, szerokim uśmiechem potrafiła skupiać wokół siebie zainteresowanie ludzi. Miała tylko jedną wadę – niczego nie potrafiła odmówić swoim dzieciom, nadmiernie je rozpieszczając.
  - Chodź, postawię ci colę – machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, a on ociężale poczłapał za nią, wieszając na ramieniu swój sprzęt. Podeszli do automatu, gdzie Marie zakupiła dwie puszki ich ulubionego napoju, a następnie skierowali kroki ku dziedzińcowi. Usiedli na murku po czym w ciszy zaczęli sączyć płyn. Kobieta machała swawolnie nogami i przymknęła oczy, po czym wystawiła twarz do nieba. Tymczasem jej syn, zgarbiony oparł się o ścianę i patrzył beznamiętnie na gawrona, spacerującego po szkolnym trawniku. – Kiedy byłam w młoda, bardzo bałam się wody, a konkretnie głębokości. Każdy wypad na plażę albo nad jezioro wiązał się ze stresem. I choć zawsze bardzo uważałam, a i pływać potrafię, nie raz zdarzało mi się podtopić. I czym bardziej myślałam o tym, że zaraz utonę, tym było ze mną gorzej. Aż pewnego razu, gdy byliśmy ze znajomymi na plaży, twój ojciec, chcąc wyrządzić mi psikusa, zaciągnął mnie naprawdę głęboko. Bardzo się wtedy bałam i panikowałam, miałam ochotę płakać z bezsilności, bo był ode mnie silniejszy i nic nie mogłam zrobić. W pewnym momencie, po prostu poprosiłam, żeby mi tego nie robił, przyznałam się do strachu a on od razu odstawił mnie na płyciznę. Od tamtej pory zawsze chodziliśmy do wody razem, bo przy nim czułam się bezpiecznie. Morał tej historyjki jest taki, że czasem wystarczy po prostu poprosić o pomoc, w zwalczeniu strachu, synku.
- A co z przysłowiem „umiesz liczyć, licz na siebie?” – zapytał, zerkając na swoją rodzicielkę, która lekko się zaśmiała.
– Ktoś przecież musiał nauczyć cię liczyć.
  Sinner nie odpowiedział. Słowa matki utkwiły w nim głęboko i zastanawiał się nad nimi, gdy wracali razem do domu.
   Przy kolacji zadzwonił telefon. Odebrała go Chloe i po przedstawieniu się, od razu podała swojemu ojcu. Jason przez chwilę słuchał rozmówcy, a potem z zaciętą miną rzucił „zaraz tam będę” i wstał od stołu.
  - Kochanie, co się stało? – zapytała żona, zdziwiona, że coś mogło być na tyle pilne, by oderwało go od rodzinnej kolacji.
  - Coś się stało w szkole, na hali – rzucił tylko i szybko wyszedł.
  Eric momentalnie podniósł się i pobiegł za ojcem. Bez pytania o pozwolenie usiadł na miejscu pasażera i ruszyli z podjazdu z piskiem opon, zostawiając osłupiałych członków rodziny w jadalni. Po kilku chwilach byli na miejscu. Po zaparkowaniu pojazdu, szybko z niego wysiedli i pobiegli w kierunku szkolnej hali sportowej, gdzie trenowała jego drużyna. To co tam zobaczyli, było niewyobrażalne.
  Cały, mający nieco ponad pół roku budynek był absolutnie zdewastowany. Wszystkie szyby były powybijane wyrwanymi z trybuny krzesełkami, kosze pozrywane, parkiet potraktowany czymś na kształt łomu. Wszystkie ściany szpeciły napisy, wykonane czarnym sprejem. A na środku tej Sodomy i Gomory leżał Richie, otoczony sanitariuszami pogotowia, swoimi rodzicami i dyrekcją.
  - Panie Sinner, jak dobrze, że pan jest – odezwał się dyrektor i podszedł do mężczyzny, po czym uścisnął jego dłoń. – Bardzo mi przykro, że owoc pracy pańskiej fundacji został właśnie zniszczony. Doprawy nie wiem, kto mógł się dopuścić czegoś takiego. W dodatku znaleźliśmy tutaj zlinczowanego McCurtiza. Jeśli to któryś z uczniów naszego college’ u…
    Eric nie słuchał dalej tego, co mówił dyrektor. Podbiegł szybko do najlepszego przyjaciela i padł przy nim na kolana. Cała twarz Richiego była zakrwawiona, podobnie jak koszulka. Chłopak zwijał się z bólu, ściskając ramionami swój brzuch. Lekko dotknął zakrwawionej dłoni bruneta, gdy nagle poczuł na swoim ramieniu czyjś stanowczy uścisk.
  - Proszę się odsunąć – powiedział do niego sanitariusz i odepchnął na bok. Wraz z innymi mężczyznami podnieśli go na nosze i wywieźli z budynku, po czym załadowali do karetki.
  W tym momencie na dziedziniec podjechał radiowóz i wysiadło z niego trzech mężczyzn, którzy podeszli do dyrektora i jego ojca, po czym zaczęli z nim rozmawiać.
  - Boże, boże – blondyn usłyszał głos matki przyjaciela obok siebie. Odwrócił się w tym kierunku i zobaczył jej zapłakaną twarz. – Eric, proszę cię, powiedz mi, co się stało… Przecież przed meczem był u mnie. Wszystko było okej…
  - No właśnie synu, może ty nam powiesz – odezwał się jego ojciec, z zatroskaną miną, po czym objął panią McCurtiz ramieniem. – Julie, wszystko będzie dobrze, kochana. Spokojnie, wyliże się. To dzielny chłopak.
  - Oh, Jason – jęknęła jedynie kobieta i schowała twarz w dłoniach, po czym znów wybuchła płaczem.
  - Dzień dobry, komisarz Yvan Reds – przedstawił się kobiecie jeden z policjantów. – Zapewne będę prowadził sprawę pobicia pana McCurtiza i zdewastowania mienia szkoły. Eric, może powiesz co jest ci wiadome w tej sprawie?
  - Kurde, no – chłopak podrapał się po głowie i rozejrzał. – Właściwie to nie wiem. Po meczu mieliśmy rozmowę z trenerem. Nie da się ukryć, że nie była zbyt przyjemna. Najbardziej oberwał po uszach Richie bo jest przecież kapitanem drużyny. Proponowałem, że wrócimy razem do domu ale chciał jeszcze zostać. Zawsze jak jest wkurzony to idzie na halę i rzuca sobie piłką do kosza. Potem odebrała mnie mama i pojechaliśmy. Nic się nie działo, spokojnie jedliśmy kolację, potem zadzwonili po tatę, to pojechałem z nim. Nie mam bladego pojęcia co tu się stało.
   Oczywiście kłamał. Doskonale wiedział kto stoi za pobiciem jego kumpla i kto zdewastował salę jego ojca. Wiedział to od momentu, gdy przekroczył jej próg i zobaczył na przeciwległej ścianie olbrzymie, potrójne koło z symbolem psi. Nie wiedział tylko, kto doniósł im, że Richie będzie w tym miejscu i w tym czasie właśnie tam. Jakże groteskowe było pobicie go w sali ufundowanej, przez fundację starszego Sinnera.
  - No dobrze Eric, skoro twój ojciec potwierdza, że byłeś w domu, nie mogę cię w to nijak zamieszać. Powiedz mi tylko, czy Richie ma jakichś wrogów – odezwał się komisarz.
  - Panie komisarzu, całe mnóstwo – zaśmiał się gorzko. – Przecież jest popularnym kapitanem drużyny, świetnym uczniem, aktywistą i tak dalej… Każdy w naszym college’ u mu zazdrości.
  - Nawet ty? – podchwycił od razu glina, co niezwykle zirytowało chłopaka.
  - Niech mnie tu pan nie próbuje w żadne gówno wrabiać – warknął. – Richie jest dla mnie jak brat i znamy się od dziecka. Prędzej sam dałbym się pokroić na plasterki jak pieprzoną bawarską szynkę niż pozwolił komukolwiek go tknąć. Ja pierdolę…
  - Eric, słownictwo – syknął jego ojciec, ganiąc syna spojrzeniem.
  - Pieprzyć słownictwo, jadę do szpitala. A wy lepiej szukajcie winnych – rzucił i machnął im ręką na odchodne. – Au revoir.
   Kiedy wyszedł, jego wściekłość sięgnęła zenitu. Kopnął metalowy kosz na śmieci, którzy z trzaskiem upadł na kamienne podłoże.  Jego zawartość znalazła się na ziemi i chłopak zaczął ją zapamiętale rozkopywać. Krzyczał i klął głośno, a przed jego oczami pojawiły się czerwone kropki. Zawsze tak miał, gdy adrenalina podskakiwała mu do granic możliwości. Charakter tego chłopaka był mieszaniną wszystkich dziwnych, mrocznych emocji. I właśnie te niespożyte pokłady energii w połączeniu z krztyną alkoholu powodowały, że stawał się agresywny. A każde spojrzenie było pretekstem, do obicia komuś mordy. Teraz jednak był trzeźwy. I miał absolutną ochotę podejść do tego gliniarza i przywalić mu jednym prostym. Niestety musiał się powstrzymywać. Zwracanie na siebie uwagi i dokładanie do tego gotującego się kotła nie było w tym momencie dobrym rozwiązaniem.
   Sięgnął więc po telefon i wybrał jedną z pozycji w swoich kontaktach, po czym nacisnął symbol zielonej słuchawki. Po dwóch sygnałach odezwał się głos.
- Wiadomość odebrana, sukinsynu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz